czwartek, 13 lipca 2017

Tęsknoty Bejbeusza

Głowną tęsknotą Bejbeusza jest tata. Tata, który zjawia się niespodziewanie i równie niespodziewanie znika. Tata, który czasem wykąpie, przewinie (z nosem schowanym w koszulce) i da buzi. Ale zazwyczaj to buziaki są tylko przez skype. No i ostatnio matka o północy wypuszczała wyjeżdżającą Babcię Hej. Dzidzieliusz chyba przez sen usłyszał przekręcanie zamka w drzwiach, bo tylko przez sen tęsknie zawołał "tata, tata...". Tęsknoty dzienne są za to dużo bardziej prozaiczne. Jakie dziś były pierwsze słowa mojego syna? Wypowiedziane tonem marzącej tęsknoty "ciaci...ciaci...loli, loli..." co w tłumaczeniu z bajbeuszwego na nasze znaczy "ciastka, ciastka, lody, lody...". No cóż, niedaleko pada jabłko od jabłoni. Chociaż u matki brzmiałoby to raczej "kotlet, kotlet, pasztet, pasztet". Za to ciągoty słodyczowe musi mieć po babci Hej, nadwornego czyściciela zalegających nam w domu cukierków i ciastek ;).

Całuj Panicza!

Bejbulec uderzył się w kolanko. Przybiegł do matki z jękiem (tak, niestety, Bejbulec nadal nie ryczy tylko kwęka). Matka jak to matka, całuje w kolanko, żeby kuku szybciej przeszło. Pyta, czy przeszło.  Nie. No to całuje drugi raz i trzeci. Nie przeszło, matka dała za wygraną. A Dzidzieliusz matkę chlast za włosy i nuż ciągnąć jej głowę do kolanka. A co myślisz?! Całuj Panicza aż przejdzie! ;)

czwartek, 23 marca 2017

Słynny ród Gluteuszy

Zaczęło się niewinnie. Od jęczypupstwa nocnego. Najmłodszy z rodu jęczał, kwękał, budził się co godzinę. Matka zwaliła to na początek na potrzebę tulenia po całym dniu porzucenia u dziadków (matka się szkoliła). Ciepłe czółko nad ranem wzbudziło jednak w matce pewien niepokój. A potem to już poszła lawina: glut u dziecka-przemarznięcie matki-mega glut u dziecka-ból gardła matki-glut matki-mniejszy glut dziecka-ból gardła taty-kaszel matki-glut tatki-ból ucha matki-kaszel tatki. Zatem jutro należy się spodziewać bólu ucha tatki. Tak nakazuje logika. Tatko w dodatku z ręką w gipsie. A jak to w takich razach bywa, dramat nastąpił w okolicznościach nader prozaicznych i nie dodał mu splendoru ran zdobytych na polu chwały. Otóż tatko zwalił się po ciemku z piętrowego łóżka w pracy.  A jak to mówią, bez pracy nie ma kołaczy, zatem z ręką w gipsie już następnego dnia poleciał na dyżur. Przekonał się jednak, że to średni pomysł, bo z gipsem na prawej ręce to nie da się tak łatwo choćby z toalety skorzystać, więc jak tu mówić o zrobieniu wkłucia, masowaniu serca czy nawet wypełnieniu kwitów. Tatuś więc nabiera sił w domu, będąc jednocześnie zwolnionym od tak przykrych czynności jak ładowanie zmywarki, wieszanie prania czy przewijanie kup. Ale trzeba mu oddać, że robi, co może. Tak więc kisimy się w przeziębieniowym zaduszku, wspomagani jednakowoż przez dziadków, których pasją ostatnio stało się chodzenie z Dzidzieuszem do lokalnych kóz (tak, tak, mamy tu nasze własne, spółdzielniano-osiedlowe, hipermiejskie kozy) i karmienie ich marchewką i kapustą.
No i jeszcze na koniec fandary. Matka zrobiła kurs kwalifikowanej pierwszej pomocy i może teraz (a nawet powinna) legalnie pastwić się nad ludźmi, których życiu (fizycznemu) coś zagraża. Na życie duchowe glejt ma babcia Hej, i w tej materii pastwi się namiętnie ;)

poniedziałek, 6 marca 2017

Co nowego u Bzimbziula

Tatuś Prezesa już jakiś czas temu napalił się bardzo na wizytę we wrocławskim ZOO. Niestety przez ilość pracy tatusia i ćwiczeń prezesa, zgranie wyprawy przerosło nasze możliwości. W Tatusiu tliła się jednak nadal myśl o wizycie w ZOO, i na nic się zdały tłumaczenia, że zimno i nudy i zwierzątka jeszcze śpią. Tata znalazł argument, że teraz to właśnie się zwierzęta najbardziej czulą, jest malowniczo i w ogóle nie ma o czym mówić. Pierwszy wolny weekend, pierwsze wiosenne słońce i rodzinka ruszyła oglądać zwierzaki. To samo pomyślała chyba połowa miasta. Doprecyzujmy, dokładnie ta część, która ma małe dzieciaki w wózkach i nie mogła się doczekać zabrania ich pierwszy raz do ZOO. Gdy dotarliśmy przed wejście, kolejka do kas ciągnęła się aż za róg. Bite kilkadziesiąt minut stania. Ale co tam. Matka poleciała do pobliskiego baru po fryty i piwo z sokiem dla tatusia (jak szaleć to szaleć), chłopcy natomiast dzielnie przesuwali się noga za nogą w stronę kas. Ale w samym ZOO rzeczywiście cudnie. Zaczęliśmy od małpek i to one wzbudziły chyba największą ekscytację. Drugie były słonie. No i tu mężowskie historyjki o wiośnie potwierdziły się w 100%,  trafiliśmy bowiem dokładnie na moment kopulacji. Matki rechotały, tatusiowie podziwiali z podziwem, że wszystko, co ma słoń jest rzeczywiście słoniowe, dzieci w wieku przedszkolnym pytały "mamusiu, a co one robią?", natomiast młodsze patrzyły jak na coś zupełnie naturalnego, albo po prostu jeszcze nie umiały gadać, co ich rodzice przyjmowali z ulgą. Bejbeusz podziwiał także żyrafy i hipopotama, przy lwie ziewał równo z nim, a białego misia już nie doczekał, zapadł bowiem w bardzo zasłużony sen...wiosenny. Rodzice poszli zatem spacerem na starówkę, potem posilili siebie i młodego pierogami i w ogóle dzień był bardzo udany.

Z reszty niusów to Dzidzieliusz lata po domu jak szalony i ćwiczy z zapałem alpinisty wspinanie się na wszystkie meble. Dziś wyszłam dosłownie na sekundę wyjąć pranie z pralki a ten już stoi na poręczy kanapy, niewinnie majta jedną nóżką w powietrzu i sięga do ustawionej na komodzie wieży, żeby badać, do czego służą poszczególne guziczki. Matka zawał. Za chwilę matka patrzy, a to słodkie niewiniątko hop na stolik, wstaje i już buszuje po biurku, do którego nie sięgało jeszcze wczoraj. Matka natomiast tylko patrzy, jak jednocześnie: zdjąć dziedzica ze stołu, zabrać mu z ręki porzucone tam wczoraj kieliszki, zabezpieczyć trunek, komputer, mysz i pieczątkę. Cóż, przegrała pieczątka, jako najbezpieczniejsza w rękach syna i gdy matka ściągała ogonem chwytnym szkło (rękami ściągała dziecko),  młodzieniec zdążył już ostemplować parę razy biurko i rozwalić pieczątkę na dwie części. A morał z tego taki. Bramka, która do wczoraj była więzieniem dla syna od dziś jest zabezpieczeniem przed samotnym buszowaniem w pokoju. I już lepiej, gdy mały traktuje kuwetę jak piaskownicę a wylewanie wody z wanienki jak wspaniałą niagarę (matka wylewając wodę jednocześnie kolanem broni młodzieńca przed utopieniem a przynajmniej zalaniem), niż gdyby miał sfrunąć z komody lotem równie szybkim co na końcu bolesnym. Toteż matka gotuje, a syn grzebie w koszu, matka wstawia pranie, syn włącza guziki lub robi porządki w kuwecie, matka zamiata, syn "zamiata" swoją szczotką wydłużając cały proces trzykrotnie. Matka kroi mięso dla kota, syn walczy o sięgnięcie po nóż, matka daje łyżeczkę, ale to przecież nie to. ŁEEEEEEEE....A w dużym pokoju matka terrorystka łypie swym czujnym okiem i pacyfikuje każdą wspinaczkową próbę. Dziecko to ma jednak przerąbane ;)

sobota, 4 lutego 2017

Pierwsze strzyżenie prezesa

W zasadzie nie takie pierwsze, bo matka już dwa razy mu przycinała grzywkę. Niestety matka talentu do tego nie ma, uznali więc z tatusiem, że czas najwyższy udać się z Bejbulcem do fryzjera. Mały zniósł to całkiem dzielnie, głównie dzięki temu, że matka dała mu oglądać bajkę na YT co czyni bardzo niechętnie. Ba! Dała mu komórkę do ręki. Ostatnio matka trochę odpuściła zakaz telewizyjno-bajkowy i powoli wprowadza bajki. Tak z dziesięć minut dziennie. Dokładnie te dziesięć, kiedy matka jest pod prysznicem i nie chce tam słuchać ryków rozpaczy, ewentualnie te między 5.15 a 5.25 rano, kiedy uznaje, że te dziesięć dodatkowych minut snu warte jest zbrodni na układzie nerwowym Bejbulca. Ale żeby nie było, matka poradziła się innych matek na forum, co pośród tych piskliwych i kiczowatych aktualnie bajek będzie znośne estetycznie i w treści. Stanęło na "Pamiętniku Florki" czyli przygodach małej, rezolutnej ryjówki (nie mylić z myszą). Matka chodzi teraz po domu i nuci pod nosem "Ryjówką być, to śmiać się i skakać, ryjówką być, to czasem popłakać, ryjówką być to nie deptać kwiatów, ryjówką być, to dziwić się świaaaaaaatuuu...lalala". Na koniec jeszcze dowód fryzjerskiej operacji i wyrazy uznania dla naszej koleżanki-fryzjerki Asi, która była równie dzielna co Prezes ;)

piątek, 27 stycznia 2017

Znak czasów.

Dzidzielusz od dawna fascynuje się komórkami rodziców. I trudno się dziwić, w końcu są dla nich niemal przedłużeniem ręki. Często też mama albo dziadkowie dzwonią razem z nim do tatusia, kiedy ten jest w pracy. Dzidziełusz więc namiętnie łapie wszystkie przedmioty, przykłada do ucha i mówi coś, co przypomina "halo?", ale najczęściej "Tato?". Na początku zazwyczaj próbował dzwonić z pilotów do telewizora, teraz jednak poszerzył zakres i próbuje rozmawiać przez klocki, samochody, własną dłoń a nawet...ciastko. I na nic tłumaczenia, że tatuś jest w domu, tylko śpi, albo nawet, że siedzi obok ;) Tatuś to ten, do którego się dzwoni. Trochę śmieszne, trochę straszne.
Pocieszam się jeszcze tym, że w zasadzie w aktualnym języku prezesa "ta ta" oznacza zatówno "tata" jak i "co to", "daj to", "chcę to" i "telefon komórkowy" :* No dobra, ja często już umiem rozpoznać po tonie albo konkretnym brzmieniu o co chodzi, ale dla reszty świata mały cały czas mówi "tata". I jak to on musi za nim tęsknić, mama jakoś nie mówi...ta...nie mówi, dopóki mama nie zniknie z horyzontu na czas wieczornego ussypiania. Wtedy potrafi zawołać idealne "maaaamooo, maaaaaaaaaamo"!

piątek, 23 grudnia 2016

Tygryski

Historia tygrysków zaczęła się dość dawno, gdy matka była prawie tak samo mała, jak Bejbu, albo i wcześniej. Wujek matki (a cioteczny dziadek Bejbu) ma maskotkę, tygryska. Matka i ciotka, jako kilkulatki, przy każdych odwiedzinach u "Wujtka Wojtka" musiały się z tygryskiem przywitać. Pewnego razu babcia Hej (czyli matka matki) wybrała się w odwiedziny do mieszkającej w Londynie młodszej siostry. Gdy zapytała, co dziewczynki chcą dostać w prezencie, odpowiedziały zgodnie, że tygryski. Na miejscu matka i ciotka (matki) wybrały się do największego sklepu z zabawkami w Londynie. Gdy już upatrzyły wspaniałego tygryska, okazało się, że jest tylko jeden! Babcia nie mogła wrócić z jednym dla dwóch panien. Na szczęście matka swym sokolim wzrokiem wypatrzyła przy kasie drugiego, pieknego tygryska, który siedział tam jako dekoracja! Babcia Bejbu zakupiła oba i odtąd matka Bejbu wraz z siostrą jadąc w odwiedziny do wujka, koniecznie musiały zabrać ze sobą tygryski, żeby się przywitały z tygryskiem wujka.
A wczoraj przyszła z Londynu paczka świąteczna od ciotecznej babci Bejbu. I co było w środku? Tak, tygrysek! Teraz Bejbeusz jest już gotów na wyprawę do wujtka Wojtka. Tylko niech jeszcze tatuś znajdzie czas...chlip...chlip...
Co prawda wujkowy tygrysek jest już nieco wyliniały, ale jak na swoje lata jeszcze zupełnie przystojny. A tygrysek Pawełka ma długie łapy, w sam raz do przytulania! <3